
kadr z filmu "Begotten", w którym tajemniczy samobójca z pierwszych scen filmu okazuje się być samym Bogiem.
Przebudził się późnym wieczorem. Zapach farby, którą malował wcześniej jajka wielkanocne, unosił się w pokoju. Żona upierała się przy tradycyjnych, prostych, wesołych świątecznych wzorach. Mąż natomiast proponował bardziej oryginalne znaki.
- Większy sens w robieniu bezsensownych rzeczy można odnaleźć tylko wtedy, jeśli one cokolwiek sobą przedstawiają - powiedział.
Doszli do kompromisu. Swoją połowę wymalowała tak, jak uznała za słuszne. Coś w stylu przedszkolnych szlaczków. Mąż skwitował to prychnięciem i przedstawił swoje hasła w stylu: „Boże chroń Polskę przed PO” albo „Boże chroń Polskę przed Fornalikiem”, „Donald ma-Tole” itp. Zadziwiające w tym było to, że ani nie wierzył w Boga, ani też nie był wielkim entuzjastą reprezentacji Polski. Wiedział jednak, że kiedy dzieje się źle, ma to wpływ na najbliższych. Żona natomiast była konserwatywną kobietą, ale mimo to pochwaliła słuszne, aczkolwiek nie poparte głębokim przekonaniem, idee męża. Upierała się, by wychowywać dzieci w wierze chrześcijańskiej. Po wielu dyskusjach doszli do porozumienia. Zazwyczaj odbywało się to w taki sam sposób. Spokojna dyskusja i wspólne rozwiązanie. Zdarzało się, że wymiana zdań trwała zbyt długo, by znaleźć kompromis. Dyskusja niewerbalna prowadzona przy pomocy namiętnych pocałunków i szaleńczych ruchów bioder niemal zawsze przynosiła zamierzony skutek. Tak więc obejmując nagie ciało uroczej żony, sięgnąwszy jędrnej, miarowo opadającej i wznoszącej się piersi, zrozumiał jak może na tym skorzystać. Twierdził wprawdzie, że nie ma sensu wychowywać dzieci według wiary, która jego zdaniem opierała się na wydumanych ideach i spekulacjach. Nie ma ona fundamentalnych podstaw, więc z łatwością można podważyć jej podstawowe prawa. Ale mimo wszystko uznał, że lepiej niech dzieci uczą się być dobrymi ludźmi. A łatwiejszego sposobu niż ta farsa, jak mawiał na obrzęd chrztu, po prostu nie ma.
Jako profesor teologii, po latach pracy przestał kłócić się z rozsądkiem i wierzyć w idee Nowego Testamentu. Zgadzał się z twierdzeniem, że nie jest to nic innego, jak tylko „poradnik pozytywnego działania”. Plusem chrześcijaństwa są jego słuszne ideały. Zrodzone z kłamstwa czy nie, niosły ze sobą wiele dobrego. Sądził, że ułatwi to wychowywanie dzieci. Gdy dorosną i pojmą, na czym zbudowano tę wiarę, ile krwi przelano w imię Boga i czemu to tak naprawdę służy, i gdy zechcą się odwrócić, by pójść swoją drogą, on nie będzie ich zatrzymywał.
Uśmiechnął się na wspomnienie minionych dni i widoku cieni pomalowanych jajek ułożonych w równych rzędach na stole. To były dobre czasy, pomyślał.
Gdy otwierał oczy i czekał, aż przywykną do mroku, zaczął zastanawiać się co też może porabiać jego szanowna małżonka. Wstał z łóżka. Ruszył w kierunku drzwi. Ostrożnie stawiał kroki, zbliżając się do ściany. Odnalazł włącznik, lecz ten zaprotestował.
- Mam już tego dość – szepnął. – Te sukinsyny z elektrowni znowu grają na nerwach porządnym ludziom.
Zdenerwowany szarpnął klamkę i otworzył drzwi.
Przedpokój spowijała ciemność. Zatrzymał się. Patrzył przed siebie, lecz niczego nie mógł dostrzec. Ta ciemność różniła się od tej zamkniętej w pokoju, w którym pracował całe popołudnie. Była dziwnie nieprzenikniona, budziła w nim niczym nieuzasadniony niepokój. Powoli stawiał kroki, idąc wzdłuż ściany. Zmierzał w kierunku kuchni, która znajdowała się na prawo od pokoju. Były profesor Uniwersytetu Warszawskiego, niegdyś niestrudzony pogromca studenckiej głupoty, wbrew rozsądkowi obawiał się postawić krok we własnym mieszkaniu. Przeszło mu przez myśl, by zawołać: „Kochanie, wszystko w porządku? Znowu nie ma światła. Nie martw się, zaraz wszystko wróci do normy”. Nie potrafił przemóc rosnącego niepokoju i niczym złodziej sunął skulony przy ścianie. Nie wiedział, dlaczego wybrał kuchnię zamiast salonu. Może podążał tam w nadziei, że żona siedzi przy kuchennym stole. W towarzystwie świec i utworów Straussa płynących z odtwarzacza. Przegląda papiery z ostatniej rozprawy sądowej, która ostatnio przyprawiała ją o bezsenność. Na pewno ma słuchawki na uszach, dlatego muzyka nie rozbrzmiewa w mieszkaniu, myślał. Nie chciała zakłócić mojego snu. Nie jest tak ponętna jak dawniej. Ale kocham ją. Kto inny wytrzymałby tyle z takim zrzędą jak ja?
Gdy dotarł na miejsce, mrok jakby się rozrzedził, ale dzięki temu tylko upewnił się, że ukochana z pewnością jest gdzieś indziej. Wyjrzał przez okno. Na całej ulicy panowała ciemność. W sąsiednich budynkach również wysiadł prąd. Latarnie nie działały. Cała okolica tkwiła w niepewności, pozbawiona elektryczności. Co robić? Spróbować się dodzwonić, czy poczekać aż sąsiad to zrobi, a ja oszczędzę na rachunku?
Tchórzliwie stał przy oknie, aż poczuł uderzenie fali mroźnego powietrza. Zupełnie jakby stanął w progu otwartych drzwi wyjściowych.
- Kochanie? – powiedział drżącym głosem.
W pewnej chwili pomyślał, że żona wyszła do sklepu i wróciła zdenerwowana, bo akurat wysiadł prąd a kasy nie działają. Nie pozwalał jej nosić ze sobą gotówki, bo ulice są niebezpieczne. Cholera, oberwie mi się.
Zawsze szeroko otwierała drzwi, gdy tylko coś lub ktoś naruszył jej równowagę. W ten sposób manifestowała swoje niezadowolenie. Dopiero, gdy upewniła się, że każdy z domowników poczuł na własnej skórze jej nieszczęście, zamykała drzwi za sobą.
W towarzystwie chwilowej ulgi ruszył w stronę przedpokoju, by powitać małżonkę. Coś wciąż było nie tak. Ciemność. Lecz również chłód. Ale jakiś inny. Nie przywiódł ze sobą zapachu miasta. Zdecydował się ostrożnie przejść do salonu. Musiała się zdrzemnąć, myślał. Gdy wyszedł na korytarz, od razu zauważył pewną różnicę. Chłód zelżał. Czerń stała się jakby jaśniejsza. Potrafił dostrzec znajome kształty. Powiódł wzrokiem po ścianie w niewiadomym celu. W pewnym momencie zalała go fala zimnego potu. Dostał gęsiej skórki. Włosy zjeżyły mu się na głowie. Miał ochotę krzyknąć. Przy wejściu do salonu, na ścianie, ciemność stawała się bardziej wyrazista. Stał jak słup wbity w ziemię, z szeroko otwartymi ustami. Patrzył przerażony. Nie był w stanie się poruszyć. Przez krótką chwilę miał nadzieję, że to złudzenie. Ten czarny cień poruszył się. Chciał zawołać żonę. Powstrzymał się w chwili, gdy uświadomił sobie, że powinien słyszeć kroki. Parkiet był ułożony na nierównej posadzce. Z miejscu, w którym była postać, skrzypienie powinno słychać najbardziej.
- Kochanie, to ty? – instynktownie zawołał drżącym głosem.
Zwilżył usta językiem. Poczuł suchość w gardle. Przełknął ślinę. Strach narastał. Cień na ścianie przestał się poruszać.
Jakimś cudem mimo strachu zdołał się poruszyć i postąpił wolnym krokiem na przód. Zamknął oczy i otworzył je po chwili. Wszystko było w porządku. Cień ze ściany znikł. Ulga. To było tylko złudzenie.
Niespodziewanie usłyszał huk dobiegający z salonu. Jakby ktoś spadł na podłogę. Alarm zawył w jego głowie. Obawa o żonę była silniejsza niż strach. Pobiegł w kierunku salonu, nie zaważając na gęstniejący mrok.
- Kochanie, co się stało? - zawołał zdawałoby się w pustą przestrzeń. Chciał wbiec do salonu, lecz strach, przeogromny strach zatrzymał go w progu. Na tle okna znów zobaczył cień. Był wysoki. Sięgał niemal pod sam sufit.
Usłyszał niezwykle przyjemnie brzmiącą melodię, która dobiegała gdzieś z przeciwległego kąta salonu. Usłyszał też podniecony głos żony.
- Ależ to cudnie gra! I jakże ona pięknie tańczy! – powiedziała. - Jaka ona jest śliczna!
- Zostawcie ją! - zawył mężczyzna.
Niezwykle szybkim ruchem sięgnął po flakon stojący na półce narożnika przedpokoju i z całej siły cisnął nim w stronę wysokiego cienia. Był pewien, że nie chybił celu. Po prostu nie mógł nie trafić z tak bliskiej odległości. Jednak rzucony przez niego flakon wybił szybę w salonie. Szkło z głośnym brzdękiem wylądowało na marmurowym parapecie. Chwilę potem ponownie usłyszał głos żony.
- Co się stało? Mój Boże, kim pan jest? Pomocy!
Głębia strachu, jaka wydobyła się z jej gardła sprawiła, że małżonek poczuł fizyczny ból po lewej stronie klatki piersiowej. Ból był tak dotkliwy, że aż się skulił, po czym ruszył przed siebie oswobodzony przez gorycz z paraliżującego strachu.
- Zrób z tym coś! – wrzasnął nagle ktoś z wnętrza pokoju.
Umysł mężczyzny ledwie zdołał zarejestrować głos, który niósł ze sobą potworną złość. Zrobił dwa kroki w tamtym kierunku. Przy trzeciej próbie oparcia stopy o podłogę cień ruszył ku niemu i przeszedł przezeń. Mężczyzna miał wrażenie, że marzną mu wnętrzności. Stracił oddech. Miał wrażenie, że krew w jego żyłach przestała krążyć. Przez chwilę czuł się, jakby zapadał się sam w sobie. Umierał. Był pewien, że za moment imploduje. Tajemnicza siła, z którą się zetknął, nieludzka, niematerialna i niezmierzona, pociągnęła jego ciało przez wyjście z salonu. Miał wrażenie, że to coś próbuje wydrzeć z niego duszę.
Wszystko zwolniło, jakby delikatnie unosił się w powietrzu. Fałszywa błogość ogarnęła jego ciało. Poddał się, zapominając o tym, co się dzieje. Widział w tym czasie dobro, którego doświadczył w ciągu swego życia i siebie, gdy miał szansę zostać porządnym człowiekiem. Chciał wrócić do tego czasu, gdy wierzył w dawne ideały, których teraz jest wrogiem. Przez tę krótką chwilę zobaczył w tym swoje wybawienie.
Nagle ocknął się, po tym, jak wylądował na parkiecie korytarze i uderzył plecami w barierkę. Ból ogarnął jego plecy. Zignorował go. Zapragnął się poruszyć, lecz coś zawładnęło jego ciałem. Mógł jedynie cierpieć i słuchać krzyków żony, które przerażająco milkły przy wtórze głośnych huków. Nie potrafił powstrzymać łez bezradności. Widział oczami wyobraźni, jak ukochana unosi się i opada ciśnięta niezwykłą siłą na podłogę. Po drugim razie liczył, że usłyszy jeszcze jej głos. Jednak ostatniemu uderzeniu towarzyszył trzask łamanych kości.
Poczuł, że może się poruszać. Ogarnięty nagłym impulsem, zapomniawszy o mrocznej postaci, która niemal go zabiła, poczołgał się w kierunku kuchni. Wiedziony instynktem, pozbawionym myślenia, wydobył latarkę z szuflady. Omiótł światłem ścianę kuchni, na której wisiały wizerunki Świętej Rodziny, wokół krzyża, który otrzymali w dniu ślubu jako prezent od jego rodziców
- Pomóż mi, Boże – szepnął i przeraził się jeszcze bardziej niż do tej pory.
Poczuł, że jego prośba nie zostanie wysłuchana. Coś podpowiedziało mu, że Bóg nikogo więcej nie wysłucha. Czuł się winny.
Mimo to zdjął krzyż ze ściany. Zebrał w sobie odwagę, nienawiść i miłość do małżonki, po czym ruszył w kierunku salonu, ściskając w dłoni symbol zapomnianej prze zeń wiary. Po raz kolejny poczuł dziwny, przejmujący chłód, gdy pojawił się w drzwiach salonu. Ściskał krzyż w dłoni tak mocno, jakby wisiał nad przepaścią, a to była jedyna rzecz, której może się chwycić. Nie zastanawiał się nad tym, co robi. Coś nieznanego kierowało jego mięśniami. Wziął mocny zamach i cisnął krzyż przez salon w kierunku zarysu postaci napastnika. Przez niemal niezauważalnie krótki moment miał wrażenie, że słyszy upadek krzyża, który uderza o podłogę. Chwilę potem pomieszczenie omiótł rozbłysk jasnego światła. A potem usłyszał przeraźliwy krzyk bólu, rozpaczy i nienawiści, który po chwili zamienił się w piskliwy jazgot tysiąc razy gorszy od rysowania paznokciami po tablicy. Wydawało mu się, że słyszy głos nie jednego, nawet nie setek, ale tysięcy gardeł. Rozdzierający krzyk niósł takie natężenie, że szklane drzwi meblościanki rozsypały się w pył. Szyby w oknach również pękły. Ten sam okrutny los napotkał pobliskie uliczne lampy.
Pamiętał, jak potem upadł na dywan. Wypuścił z dłoni latarkę, której światło padło w najciemniejszy kąt salonu. Pomiędzy nogami mebli salonowych ujrzał puste kapcie swojej żony. Były wypełnione czymś, co mogło być jej zmiażdżonymi stopami. Obok klęczał ktoś w niebieskich, letnich spodenkach. Postać pochylała się nad miejscem w którym leżało przed kilkoma chwilami ciało kobiety. Miał wbity w skroń krzyż. Po chwili mężczyzna padł na ziemię. Obok niego stała skrzynka z dziwnymi wzorami, której wieczko było na wpół otwarte. Przysięgał później, że widział miniaturową dłoń kobiety, która próbowała się zeń wydostać. Nie zauważył, kiedy pojawił się mroczny cień, którego postać stała się materialna na tyle, że wysunęła z jakby rękawa wielką, białą dłoń, którą ścisnął pisarza za głowę i podniósł do góry.
- Getter Merder (Morderca Boga) – powiedział i chłód jego oddechu zmroził świadomość mężczyzny, który zemdlał i niczego już nie pamiętał.
Kolejne słowa, jakie usłyszał od tamtej pory to:
- Obudź się, już połowa filmu.
Otworzył zmrużone oczy. Siedział w sali, w której przygaszano światła.
- Zaraz się zacznie – usłyszał inny rozochocony, podniecony głos.
Rozejrzał się wokół. Dostrzegł jedynie zarysy mnóstwa postaci, jakby otępiałych, nieobecnych, z innego świata. Jedni się kiwali, inni tępo gapili się na biały, śnieżący ekran. Większość obecnych była zawinięta w kaftany bezpieczeństwa. Niektórzy nieustannie pluli sobie na brodę. Byli tacy, którzy kiwali się w przód i w tył, bezmyślnie machając przy tym głową. Profesor był jednym z niewielu siedzących spokojnie i cierpliwie. Czekali na początek filmu. Opowiadał on prawdziwą historię pewnego zakładu psychiatrycznego, którego początkowy dialog wyglądał tak:
- Co pan powie na mały eksperyment, panie doktorze? – zapytał niski człowieczek w okularach i białym fartuchu, który na czarno-białym filmie wykonywał jakby spazmatyczne ruchy.
- Wiwisekcje na ludziach są zakazane, mój drogi towarzyszu – odparł człowiek, który trzymał w ręku skalpel, tuż nad klatką piersiową młodej kobiety. Zignorował on jej przerażenie i niemy krzyk. Spętana pasami, leżąc na łóżku próbowała się wyrwać resztkami sił.
- Wobec tego pozwolę sobie rozwiązać nasz problem – zaśmiał się karzeł i sięgnął na półkę z narzędziami, z której wybrał duży tasak. Wziął duży zamach i opuścił ostrze. Ekran zaciemnił się w chwili, w której niektórzy widzowie zasłonili oczy, bądź odwrócili głowy w obawie przed widokiem rozpryśniętej krwi i odpadającej głowy. Tytuł filmu: „Przebudzenie”.
Dodaj komentarz